Kilka pierwszych dni minęło w wyjątkowo sympatycznej, przyjacielskiej i bardzo wyluzowanej atmosferze - dużym wsparciem na pewno była Martine, która pokazała mi wszystko, co powinnam na początku wiedzieć. Droga dzieci do szkoły zajmuje zaledwie 3 minuty samochodem, na golfa jakieś 6 minut autostradką, a piłkę ręczną Alma trenuje w połowie drogi z domu do szkoły, czyli jakieś 3min. na nogach. Wszystko się jeszcze zmienia, a więc nie mam dokładnego planu na cały tydzień, ale jakoś niedługo powinno się to unormować. Jestem tylko ciekawa jak Isak będzie reagował na to, że sama będę go obierać ze szkoły i jak się będziemy dogadywać, gdy Martine z nami nie będzie, jest mega nieśmiały.
Bardzo mi się podoba to, co tutaj będę robić! Wiem, że wszystko ma swój klimat, swoje plusy i minusy i że tym bardziej nie powinno się tego porównywać w ten sposób, jednak czuję się tutaj zdecydowanie bardziej u siebie niż to było u mojej hiszpanskiej rodzinki. Uwielbiałam bycie tam - tyle że jednak na południu z przyjaciółmi, a nie z V. w Madrycie... Pamiętam, że ogólnie pierwszy raz oczekiwałam z takim wielkim utęsknieniem weekendu bo już nie mogłam z nią wytrzymać tych 12h dziennie... Dodatkowym był fakt, że o ile T. starała się, abym czuła się u nich jak u siebie, to V. zachowywała się jak mały żandarm, który nawet musiał popatrzeć na to, co brałam z lodówki. Ciągłe teksty : śpiewanie przy przygotowywaniu i spożywaniu posiłków oznacza brak dobrego wychowania, nie powinnaś tego robić tak, zrób to inaczej; o jeeejku, mama robi to w inny sposób, nie umiesz tak? - NO BŁAGAM! To, że dzieciak jest z jakiejś w gruncie rzeczy lekko nadętej rodziny, która musi się wystroić, bo brat dziadka przychodzi (który jest z OPUS DEI) i wszyscy się mu kłaniają do pasa, a "służba" je na stojąco w kuchni... pojebane! A tutaj? TAŃCZĘ i ŚPIEWAM! Sięgam przez pół stołu by wziąć sobie kromkę chleba (już nie trzeba królewsko prosić o podanie 3 osób po kolei gdy talerz znajduje się prawie tuż obok:D) wszyscy jedzą śniadanie w piżamach. No i dopiero tutaj naprawdę zaczynam się czuć, jak u siebie (:
Na dziecięce przyjęcia urodzinowe przychodzą wszystkie inne dzieci (albo chłopiec zaprasza wszystkich kolegów z klasy, a dziewczynka wszystkie koleżanki, albo całą klasę; nie mogą przyjść do szkoły z zaproszeniami tylko dla wybranych, a gdy chcą tak zrobić to muszą wysłać zaproszenia pocztą, lol. Urodziny były w galerii, której połowa to centrum rozrywki - dzieciaki dostały godzinną kartę, a potem w wielkiej sali jadło się torta.
Dołączając do listy zaskakujących rzeczy :
7. Wszyscy mają wszystko automatyczne. Pełne zrobotyzowanie.
8. Olbrzymie samochody, którymi myślę że
można by było na sam szczyt wulkanu podjechać, naprawdę *.* wiele turystów podobno nie bierze poważnie zakazów przekraczania pozornie płytkich rzek wypożyczonymi samochodami i tymi właśnie jadą potem ich ewakuować ;)
9. Islandczycy kochają kina i baseny... i gdy powiem, że możesz je znaleźć wszędzie, to naprawdę możesz je znaleźć wszędzie.
10.
Ludzie pozdrawiają się na ulicy, co jest mega przyjacielskim gestem!
Sam fakt pozostawiania wózków pod sklepem świadczy przecież o wyjątkowo
silnym poczuciu solidarności i publicznego zaufania. W Polsce nie wyobrażam sobie czegoś takiego... tak o? A do tego dochodzi fakt, że jak idziemy po mieście, to oni ciągle spotykają jakiś przyjaciół, współpracowników czy
członków rodziny... niektórzy mówią, że wszyscy Islandczycy to jak jedna wielka
rodzina ;-)
11. Ok. 5o% imigrantów na Islandii to Polacy - mega dużo!
11. Ok. 5o% imigrantów na Islandii to Polacy - mega dużo!
Miejsca, które najbardziej chciałam odwiedzić, znajdują się na południe od czapy lodowej. A ona, z powodu nadmiernej
aktywności wulkanu (a teraz już wylanej lawy, hehe) ostro topnieje, więc
cały teren jest ewakuowany... Ale to nic, to w końcu Islandia, nie mam
zamiaru (ani możliwości!) się tu nudzić :))))
A co się stało we wtorek rano? Otóż gdy wyszłam z domu by zmienić wyciągnąć rzeczy Isaka z bagażnika i zapakować 'Alma's golf stuff',
jakimś dziwnym trafem stanęłam na gwoździa obróconego szpikulcem do
góry, który znajdował się przy garażu. Na samym początku nie ogarnęłam
sytuacji bo coś mnie cholernie zabolało, ale w życiu nie pomyślałabym,
że właśnie mam gwoździa w nodze! No więc podnoszę buta do góry, widzę
gwoździa wbitego na połowie długości no i zakręciło mi się w głowie...
Alma zaczęła krzyczeć ze mam krew na skarpetce, a po 15 sekundach
skarpetka nie miała już innego koloru jak czerwony... krew była
wszędzie. Za po chwili stałam już w jej jeziorze. Wszyscy robili wielką
panikę, a to dzwonić do mamy, to do szpitala, a ja usiadłam sobie na
podłodze robiąc dalej wielką Rzekę Krwi w korytarzu. Druga AP odwiozła
Almę, ja zostałam z I. w domu, który wyjątkowo spokojnie się zachowywał i
niepewnie patrzył, czy jeszcze żyję, czy może już się wykrwawiłam na
śmierć:D Dziś, po trzech dniach, na luzie mogę już chodzić. Żałuję
tylko, bo ominęło mnie środowe wyjście w góry.
Pozdro!