wtorek, 8 lipca 2014

Już dwa tygodnie tutaj!

A czuję się, jakbym tu mieszkała od dawien dawna...
Mój dzień wygląda quite easy:
8:30-9:00 - wstajemy
9:00-12:00 - śniadanko, V. odrabia wakacyjne zadanie domowe (serio), czas na trochę zabawy, gry na pianinie i oglądanie teledysków, które młoda uwielbia ;)
12:00 - otwarcie basenu, który mamy pod domem i którego nigdy nie opuszczamy:D
14:30 lunch
15:00 - 17:00 movie, zabawa
17:00 - ponowne otwarcie basenu po sjeście:D
19:30 - 20:00 - powrót T.
21:30 - kolacja/ 'dinner' (fajny dinner o 21:30)
I tak mniej więcej do 23, 24 siedzimy i gadamy.

W ogóle nie jest to spomplikowane, jednak całe dnie spędzam z nimi i choć mi to nie przeszkadza, to na zamknięte drzwi do mojego pokoju i spokój mogę liczyć dopiero po północy. No i zanim coś poogarniam to jest już środek nocy.

Tydzień temu jednak doszło do mnie, że nie jest to mój wymarzony sposób na spędzenie czasu. Po 8 dniu już zaczęła mi się nudzić ta rutyna - niby coś robię a w gruncie rzeczy nie robię nic. Serio wolałabym zapieprzać te 6 godzin dziennie, by móc potem samej sobie zorganizować dzień. Czas tutaj jest trochę jak wakacje all inclusive, tyle że siedząc z 10-latką i ewentualnie dodatkowo z 8-latką, no i all inslusive niekoniecznie.
W każdym razie to nie jest mój rodzaj wakacji, założyłabym plecak i poszła gdzieś dalej. No i staram się korzystać maksymalnie ile się da, nawet z parzącego gorącem Madrytu.

I WEEKEND



W piątek wyjechałam z T. i V. na południe Hiszpanii, do Malagi. Hostka jest bardzo ważną osobą w projekcie odrestaurowania obecnie nieczynnego szlaku górskiego El Caminito del Rey (Ścieżka Króla) i w weekend miała obowiązkowe spotkanie z inwestorami (ogólnie to wszystko wiem na temat tego szlaku i jej pracy w ogóle:)). W piątek wieczorem byłyśmy już w wiosce zamieszkałej tylko przez 3 rodziny, u przyjaciela hostki, który z kolei przyjaźni się z lisem Antonio (nie mogłam uwierzyć że to serio, a jego imię pochodzi od Antonio Banderas'a, który został tam właśnie urodzony, beka).


Po lunchu miałam się już spotkać ze znajomymi, którzy przyjechali po mnie, pokonując aż godzinę drogi z Malagi do naszej małej miejscowości, wspaniali :) 


Jeden rezerwat, w którym byliśmy po drodze. Ja w tym pięknie umarłam i urodziłam się na nowo. Nie wiem, czy to miejsce mogło by kogokolwiek nie urzec. Anyway, I call it my own paradise.


Czułam się tam jak w magicznej krainie, gdzie wszystko jest tak idealnie na swoim miejscu, że niczego nie trzeba udoskonalać. Miejsce - cud.

Czas na południu Hiszpanii był definitywnie wyjątkowy. Andaluzja ('Andaluusiiija') to zdecydowanie miejsce dla mnie :) Baaardzo chcę mieszkać blisko wody. Chcę otwierać rano drzwi i móc wbiec w fale, jak to zawsze robię podczas poranków spędzonych na plaży (tyle że najczęściej wyskakując namiotu, zaajebiście też!!). W Maladze tylko sobie przypomniałam, jakie to dla mnie ważne. Woda, nie jakiś tam Madryt.


II WEEKEND

W któryś dzień w tygodniu hostka przy kolacji wspomina, że w piątek jest 'star party'. Myślałam że to jakaś kolejna nuda, a ona patrząc na moją minę, pyta: To nie lubisz oglądać gwiazd? Zobaczymy nawet Saturn! Ufff, zaaaajebiście! Piątkowy wieczór był więc poświęcony przyglądaniu się Saturnowi, wowowow. Mimochodem zapytałam Trini skąd ta pewność, że to zawsze to, co myślimy. Nie zauważyłam, że obok stoi jeden z pomysłodawców owego wydarzenia i nagle pięknym brytyjskim akcentem, z nutką wyrzutu w głosie, jak ja mogę w ogóle w to wątpić, że Saturn to Saturn, skoro on już 25-lat się w niebo gapi, a poza tym wyraźnie widać jego obręcze(!) - i zaczął mi tłumaczyć co i jak. A Trini miała ze mnie bekę do końca wieczoru.

W sobotę siedziałam na chacie, gdzie od piątku do niedzieli Ana mieszkała u nas i poprosiła mnie bym z nią została - tak też się stało :)

Niedziela! Super dzień, czyli uczę się żeglować! Co z tego, że ucząc się dwa razy bym tam wszystkich pozabijała :D Pierwszy raz gdy robiłam tak dużo rzeczy na tak małej łódce :) Z Valentiną i jej tatą pojechaliśmy na jeziorko w okolice Madrytu, gdzie żeglowaliśmy z jego kolegą i dwoma czarującymi córeczkami. Z nim samym dogaduję się coraz lepiej, a można by nawet powiedzieć że bardzo dobrze. No i podzielam tę zajawkę jak sporty wodne są niesamowite, a surfing moim marzeniem, który mam nadzieję już wkrótce doczeka się swojego spełnienia.

CASA DE CAMPO

Po naszym żeglowaniu i zarażeniem się wirusem podczas star party od innego dziecka, V. w poniedziałek złapała wysoką gorączkę i Trini stwierdziła, że lepiej będzie, gdy na ten czas pobędzie u dziadków. Od popołudnia miałam więc wolne i poszłam się przejść do tego największego parku wewnątrz miasta w Europie - park Casa de Campo - 1 700 hektarów, można się spodziewać czegoś woooow, nie? Mega się rozczarowałam, bo to miejsce zupełnie bez życia - popękana na metry wgłąb ziemia, wszystko tak suche że nic zielone, śmierć. Po krótkiej kontemplacji, jedyne co chciałam zrobić w tym parku to z niego uciec. Wtedy uświadomiłam sobie że się zgubiłam. Sama, w wielkim parku na tym gorącu. Po jakiejś ponad godzinie udało mi się jednak stamtąd wyczołgać...


I tak na koniec, rozśmiesza mnie to rondo, a to zaledwie jakaś jego 1/6 część. Sporo zakazów. Sztywnoo

1 komentarz:

  1. Jakie piękne widoki! Zobaczysz, czas będzie ci leciał, a leciał :)

    OdpowiedzUsuń

Yo! Zostaw ślad, że czytasz :)